Trzydziesty
pierwszy lipca, poniedziałek.
Strasznie łatwo przyzwyczaić
się do świętego spokoju. Mama z Tadeuszem wyruszyli na Mazury o
szóstej rano. Wiktor z panią Elą przyjechali już wczoraj po
południu, więc przez chwilę było trochę tłoczno.
Mama
oprowadzała znajomą po całym mieszkaniu. Tłumaczyła jej wszystko
niczym upośledzonej pięciolatce. W pewnym momencie poczułam się
wręcz zażenowana postawą rodzicielki. Zachowywała się jak
nadgorliwa urzędniczka! Za co ta Ela ją lubi? Przecież te kobiety
prezentują zupełnie dwa różne typy osobowości. Mama co prawda
wygląda młodo, ale posiada mentalność typowej Grażyny z memów.
Elka, pomimo że ma nadwagę, a urodę najdelikatniej mówiąc,
przeciętną, wykazuje bardziej pozytywne podejście do życia. Może
nie uwielbiam jej do szaleństwa, lecz przynajmniej czuję się
swobodnie w jej towarzystwie.
Razem z Laurą i Wiktorem
wyszliśmy na taras parę minut przed szóstą. Obserwowaliśmy
pakujących się do auta mamę i Tadeusza. Oficjalnie żegnaliśmy
się z nimi wczoraj, więc żadne z nas nie czuło potrzeby
powtarzania się. Jednak musiałam zobaczyć, jak wyjeżdżają.
Początek dwutygodniowego spokoju!
Kiedy już odjechali, Wiktor
zagadnął mnie z uśmiechem.
- Ulżyło?
- I to jeszcze
jak!
- A mi ulży gdy, schowam te wszystkie podręczniki na dwa
tygodnie! Idę zrobić z tym porządek. - Uradowana Laura pobiegła w
głąb domu.
Najwidoczniej obie potrzebujemy urlopu naszych
rodziców.
Pierwszy
sierpnia, wtorek.
Z Elką nawet inaczej jedzie się autem.
Przyjemnie mi się z nią gawędzi. Dlaczego przy obcych często jest
się lepszą wersją siebie? W gronie rodzinnym jestem strasznie
toksyczną osobą. Często wydaje mi się, że Nelę są dwie. Która
jest prawdziwa? Kiedy kłamię? Czy w ogóle można nazwać to
kłamstwem?
Nie mogłam się doczekać dzisiejszych zajęć z
Sergiuszem. W czwartek powiedział mi, że już przemyślał sprawę
z nowym sprzętem dla mnie. Na dziś został wyznaczony dzień
poznania szczegółów.
Zostaliśmy w gabinecie. Po wyjściu Eli
fizjoterapeuta postawił przede mną dwie kule. Nie były to zwykłe
kule, lecz trójnogi. Od tych zwykłych różnią się tym, że nie
mają jednej nóżki, lecz trzy odnóża przy każdej kuli. Od
standardowych odróżniają się również tym, że nie mają tego
miejsca na łokieć. Fizjoterapeuta szybko uzasadnił swoją
decyzję.
- Gdybym dał ci zwykłe kule, to po pierwsze nie
czułabyś się pewnie, a po drugie za bardzo opierałabyś się na
rękach na tych, jak to sama określiłaś: miejscach na łokcie.
Pochylałabyś się zbyt mocno do przodu, tak jak robisz to przy
balkoniku, a mi nie o to chodzi. Musisz iść na własnych
nogach.
Niestety trójnogi nie wyglądały zachęcająco. Lata
świetności miały już dawno za sobą. Były obdrapane, wyglądały
na ciężkie. Na jednej odnóży w lewej kuli brakowało gumki, przez
co wydawała się niestabilna. Sergiusz chyba zauważył moją
niechęć do jego pomysłu.
- Tak, wiem, że nie są najnowsze.
Rok temu oddał mi je mój dawny pacjent. Przypomniałem sobie o
nich, gdy myślałem o tobie.
- Myślałeś o mnie? - Zakręciło
mi się w głowie. Myślał o mnie!
- No tak. Często po
godzinach myślę o tym, jak można was wszystkich jeszcze bardziej
usprawnić. - Wyjaśnił z uśmiechem, wręcz się
wyszczerzył.
Zrobiło mi się trochę przykro, ale chyba nawet
tego nie zauważył.
- W czwartek pojedziemy do sklepu
ortopedycznego, dokupimy gumkę do kuli i dopiero wtedy zaczniemy
nową przygodę. Tylko pamiętaj o tym, by wziąć ze sobą
pieniądze.
Nowa przygoda? Brzmi obiecująco!
O godzinie
siedemnastej zawyły syreny jak co roku. Oderwało mnie to od
przeglądania profilów Ady i Pawła na wszystkich możliwych social
mediach. Ostatnio coraz częściej to robię.
Trzeci
sierpnia, czwartek.
Nastał mój ulubiony dzień, czyli dzień
zajęć w terenie. Lubię udawać, że jestem przyjaciółką
Sergiusza, a nasze spotkania są typowo kumpelskie. Wyobrażam sobie,
że umawiamy się, bo lubimy swoje towarzystwo, a nie dlatego że tak
wypadają nam zajęcia. Oczywiście nic nie mówię mu o tych
niewinnych fantazjach. Wszystko zostaje jedynie w mojej głowie.
Już
podczas jazdy w głąb miasta zauważyłam, że nie jedziemy w
kierunku szpitala. Sergiusz wytłumaczył mi, że jego znajomy
tydzień temu otworzył sklep medyczny. Okazało się nawet, że znam
tego znajomego. To Maciek, którego na początku maja spotkaliśmy w
bibliotece.
Sklep okazał się małym pojedynczym pomieszczeniem
wciśniętym pomiędzy bar mleczny a sklep z odzieżą używaną.
Wszystkie te budynki mieszczą się na spokojnej ulicy. Doszłam tam
jakimś cudem przy trójnogach.
Kiedy usiedliśmy, Maciek
krytycznie obejrzał dawne kule pana Zbyszka.
- Tu trzeba by
wymienić wszystkie gumki, bo co prawda tylko jednej nie ma, ale
reszta jest dobrze zużyta. Za cenę wszystkich gumek mogłabyś
kupić jedną nową kulę. - Maciek podał nam parę nowych kul.
Właściwie to czworonogów, bo każda kula ma cztery nóżki, na o
wiele niżej podstawie niż te stare trójnogi. Srebrne czworonogi
wręcz lśniły nowością. Fizjoterapeuta uparł się na to, żebym
się przy nich przeszła. Bałam się jak cholera. Nie czułam się
pewnie przy nowym sprzęcie, lecz musiałam przyznać, że szłam
lepiej niż przy balkoniku, a na pewno prościej. Znając moje
schorzenie, długo będę przyzwyczajać się do kul, ale może
warto?
- Możemy kupić je jeszcze dziś? - Sergiusz był
widocznie podekscytowany. Szybko wyjęłam z kieszeni moją kartę.
Kiedy po nią sięgałam, przypomniała mi się wczorajsza
obowiązkowa rozmowa telefoniczna z mamą. W sumie ona też mnie
zachęcała do kupna nowych. Na ten cel przelała mi trzysta złotych,
bo rentę dostanę dopiero po dwudziestym.
- Niestety, nie mamy
jeszcze terminala, więc nie można u nas płacić kartą, Nelu. -
Maciek uśmiechnął się do mnie, chyba przepraszająco.
- Ja
zapłacę. Ile to będzie? - Sergiusz wyjął portfel.
- Ale...
- Spanikowałam, nie wiedziałam, co powiedzieć.
- Nie
powiedziałem, że to prezent. - Fizjoterapeuta uśmiechnął się do
mnie. - Po prostu oddasz mi pieniądze blikiem. To ile to będzie? -
Tu znów zwrócił się do Maćka.
Sergiusz
zapłacił za kule sto pięćdziesiąt złotych. Szybko przelałam mu
kasę, bo nie lubię mieć długów. Jeśli mam być szczera, to wolę
myśleć o tych kulach jak o prezencie, bardziej mi się to podoba
niż rzeczywistość.
Wyszłam ze sklepu już przy nowych
czworonogach. Niestety pierwszy spacer nie przypominał miłej
przechadzki. Za sprawą stresu szłam sztywno. Co chwile gwałtownie
sztywniałam ze strachu przed upadkiem, jest to niewygaszony odruch
Moro. Na szczęście Sergiusz szedł bardzo blisko, więc jakoś
dałam radę. Mógł trzymać mnie za ramie jedynie jedną ręką, w
drugiej niósł trójnogi pana Zbyszka. Dobrze, że nie wzięliśmy
jeszcze balkonika! Musieliśmy iść dwie ulice, bo dopiero za nimi
był parking. Czasami przystawałam i zerkałam na Sergiusza. Fajnie
wyglądał taki zadowolony, wśród promieni sierpniowego słońca.
Obiecałam sobie wtedy, że od dziś będę go tylko lubić. Bo nie
ma w tym nic złego, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz